Miguel przewracał się na wąskim łóżku w swoim pokoju. Nie mógł zasnąć. Było późno, północ wybiła dawno temu. Mimo to był o wiele bardziej rozbudowany niż poprzedniego dnia rano. Wiedział, że w tym stanie nigdy nie uda mu się zasnąć.
Nie mógł przestań myśleć o Leah. Cieszył się, że nareszcie ujawnili prawdę o tym co ich łączy. Czuł się o wiele lepiej. Od dawna przytłaczało go ukrywanie prawdy, ale nie potrafił przestać martwić się o ich wspólną przyszłość. Nadal dostrzegał wiele przeszkód, które mogły pokrzyżować im plany.
Co gorsza nie mógł przestać martwić się o matkę.
Był pewien, że doktor Gibbons chciała powiedzieć im coś bardzo ważnego, a nawet przygotować ich na coś...
Miguel usiadł na łóżko. Nie mógł dłużej leżeć. Musiał wyjść, zrobić cokolwiek. Zrzucił koc, włożył dżinsy, które wcześniej zostawił na podłodze. Wcisnął bose nogi w buty po czym zarzucił na gołe ciało kurtkę, która dawniej należała do ojca.
Gdy tylko otworzył drzwi, owił go zimny wiatr. Na ciemnym bezchmurnym niebie nie było śladu księżyca. Miliony gwiazd błyszczały tuż nad jego głową. Miguel prześlizgnął się przez próg, po czym zamknął za sobą drzwi.
Kiedy zmierzał w kierunku ulicy, pod jego butami trzeszczała trawa. Poczuł chłód zmarzniętej ziemi. Jego oddech zamieniał się w kłęby białej pary. Wsunął ręce głęboko w kieszeń. Dotarł do chodnika, skręcił i ruszył wzdłuż ulicy. O tej godzinie na ulicach nie było nawet śladu samochodów. Wszystko wydawało się takie spokojne i nieruchome. Odgłos kroków na asfalcie był jedynym dźwiękiem, który towarzyszył mu w tej nocnej przechadzce.
Nie wiedział dokąd zmierzał. Nie miał konkretnego celu. Przemierzał ciche ulice miasta, żeby się odprężyć, zaczerpnąć świeżego powietrza. Całe miasto pogrążone było w głębokim śnie, ale on był rozbudzony, czujny... żywy.
W pewnej chwili skręcił za róg i zatrzymał się. Iglice starego kościoła, do którego kiedyś chodził, rysowały się na tle gwiaździstego nieba, mierząc wysoko pod obłoki. Widok zachwycił go swym pięknem. Jakikolwiek był jego stosunek do religii, nie mógł zaprzeczyć, że od ostrej wyrazistej sylwetki kościoła była niezwykła moc. Zamiast odwrócić się i odejść, tak jak to czynił wiele razy, podszedł bliżej. Odżyły wspomnienia.
Przypomniał sobie dzień Wszystkich Świętych. Pierwszy listopada. Tamtego dnia w kościele odbyła się specjalna msza. Miguel szedł w stronę kościoła, wspominając inne dni Wszystkich Świętych, kiedy jeszcze był ministrantem i cała rodzina spoglądała na niego z dumą ze swojej ławki. Kurt Kolbelk gitarzysta z którego Miguel zawsze brał przykład, też był ministrantem... A teraz Kurt nie żył... ojciec też nie żył...
Miguel poczuł, jak coś zimnego spływa mu po policzku i nagle zdał sobie sprawę, że płacze. Nie zatrzymał się. Szedł przed siebie na oślep wzdłuż posępnych kamiennych murów kościoła. Kierował się do drzwi, o których wiedział, że nigdy nie były zamknięte. Dosięgnął ich, oparł dłoń na zimnej metalowej klamce, po czym powoli popchnął ciężkie wrota.
Wewnątrz było ciemno. Jedynie na ołtarzu paliły się świece. Ten widok, znajomy zapach przeszyły go na wskroś, odżyły wspomnienia, o których chciał zapomnieć. Ponownie stanął mu przed oczami znajomy obraz. Zobaczył matkę i siostrę, które płakały nad zmarłym mężczyzną, oraz czternastoletniego chłopca, którym kiedyś był. Na jego twarzy malował się chłód. Pamiętał, że nie chciał dać poznać po sobie słabości. Nie chciał pozwolić, żeby jakiś Bóg dostrzegł jego ból.
Widział także inne rzeczy. Zobaczył małego ministranta w komży, na którego twarzy malowała się duma. Starsze kobiety klęczały, żeby przyjąć komunię. Wyglądały tak, gdyby ten sakrament był dla nich o wiele ważniejszy od powietrza, którym oddychały. Jego siostra, Rosa, w błękitnej sukience gra Maryję Dziewicę w bożonarodzeniowych jasełkach.
Wszedł głębiej. Ani na chwilę nie odrywał wzroku od ołtarza. Zatrzymał się przy pierwszym rządzie ławek, przyklęknął i przeżegnał się. Pochwali zamarł bez ruchu. Wcale nie zamierzał tego robić...
Trudno zapomnieć o starych nawykach, pomyślał ironicznie. Zdradziło go jego własne ciało. Łzy napłynęły mu do oczu. To nie były tylko stare nawyki. Przyklęknięcie, znak krzyża... to wszystko wydawało mu się bardzo ważne. Miguel upadł na kolana. Złość i żal ostatnich trzech lat przerwały gruby mur, który budował dookoła siebie przez cały ten czas. Jego modlitwa przypominała dzikie wycie.
Boże, jeżeli mnie słuchasz, jeżeli kiedykolwiek mnie słuchałeś, dlaczego pozwoliłeś bym cię znienawidził? Dlaczego nam to zrobiłeś? Czy nie byliśmy wystarczająco dobrzy? Czy nie staraliśmy się być dobrzy? Dlaczego zabrałeś mojego ojca? Dlaczego pozwoliłeś by zachorował na raka? Jak mogłeś to zrobić?
A co z mamą i jej chorymi nerkami? Co ze świadczeniami? Z pomocą socjalną? Czy to jakiś żart? Bawisz się sprawdzając, ile jesteśmy w stanie znieść? Jeśli tak to wygrałeś. Zadowolony? Nie możemy już dłużej tego znosić...
Szloch wstrząsnął jego ciałem. Zacisnął palce na oparciu ławki, aż zbielały mu kostki. Proszę Boże! Przestań! Pozwól mojej mamie wyzdrowieć. Pozwól mojemu tacie być z tobą. A mnie... pozwól, żebym już nigdy więcej nie był smutny, żebym już nigdy się nie bał uwierzyć w ciebie. Proszę Boże...
Miguel jeszcze długo modlił się o swoją rodzinę, za siebie i za to, by potrafił zapomnieć o ostatnich trzech latach. Kiedy skończył, otworzył oczy, podniósł się na słabych nogach. Był roztrzęsiony, zdezorientowany, wyczerpany.
Jego uwagę przyciągnęły płomyki świec. Każda z nich została zapalona w czyjejś intencji. Każda z nich miała sprawić, aby modlitwy zostały wysłuchane. Miguel podszedł do nich. Jasne ogniki zlały się w jeden płomień, który zabłysnął w jego łzach. Wsunął rękę głęboko do kieszeni i wyciągnął zmięty banknot. Kupił jedną świecę z pudełka. Ustawił ją obok pozostałych świec po czym wziął do ręki długą zapałkę i podpalił trzęsącą się dłonią.
Dobry Boże, modlił się, jeżeli sprawisz, że moja mama wyzdrowieje, obiecuję, że już nigdy w Ciebie nie zwątpię...
Kilka miesięcy później nawrócił się...